Hobbit w kaledońskim kinie

Zwykły wpis

Uff, to był bardzo intensywny weekend:). Wszystko zaczęło się w piątek wieczorem, kiedy to do kaledońskiego kina trafił „Hobbit”.

Bałam się, że na sali będzie komplet widzów, ale o dziwo były jeszcze dostępne bilety. Co prawda były to najdroższe bilety do kina jakie kiedykolwiek nabyłam (ok. 60 zł za wejście, w tym okulary 3D), ale jakby nie patrzeć okazja szczególna! Długo wyczekiwałam Hobbita i nie mogę uwierzyć, że od Władcy Pierścieni minęło już jakieś 10 lat… Miałam takiego hopsa na punkcie tego filmu, że do dziś mi trochę zostało. Kupiliśmy więc bilety i… przez 15 minut staliśmy w kolejce do drzwi, które prowadziły do sal kinowych… Wszystko dlatego, że bilety nie były numerowane. W końcu drzwi się otworzyły i ludzie… no głównie młodzi ludzie, wbiegli jak na otwarcie supermarketu. Po drodze trzeba było wziąć parę okularów 3D i… saszetkę z chusteczką higieniczną nasączoną spirytusem czy innym środkiem odkażającym na bazie alkoholu. Do sali szło się… na trzecie piętro. Na gorze znaleźliśmy sobie jakieś dwa miejsca z brzegu, które jeszcze pozostały wolne i zaczęliśmy wycierać okulary z każdej możliwej strony. Niestety przyznam, że okulary były marnej jakości, szkła były tłuste i za nic nie dało się zmyć smug, więc efekt 3D nie był aż tak fajny jak można byłoby się spodziewać.

Przed filmem puścili tylko kilka reklam kaledońskich i ludzie za każdym razem żywo reagowali śmiechem czy jakąś tam krótką dyskusją. Cóż, reklamy nie wygrałyby żadnej kreatywnej nagrody, były wręcz lekko głupkowate, ale widocznie sprawiały ludziom radość. Światła szybko zgasły i zaczęła się cudowna epicka opowieść…. po francusku. Co prawda wiedziałam, że film będzie z francuskim dubbingiem i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem jakości podkładanego głosu i nawet wykonania piosenek, ale to nie to… Chciałam oglądać przygody Bilbo Bagginsa z głosem Martina Freemana, a nie BILBON SACQUET! No ale mówi się trudno. Film był przewspaniały! Największe wrażenie zrobiły na mnie postacie Bilbo, Thorina Dębowej Tarczy i… niespodziewanego Radagasta! Scena z Gollumem była absolutnie najpyszniejszym daniem filmu: nagłe przejścia nastroju z humorystycznego (całe kino płakało ze śmiechu) do dramatycznego, a następnie melancholijnego sprawiały, dzięki szalenie dobrej grze aktorskiej i reżyserii, że scena w ponurej grocie wyzwoliła całe spektrum emocji u widza. Żadne efekty specjalne nie były do tego potrzebne (oprócz ciała Golluma).

Hobbit i krasnoludy. Aut. New Line Cinema

Hobbit i krasnoludy. Aut. New Line Cinema

Film trwał trzy godziny, ale nie był absolutnie przegadany. Nie było dłużyzn, pustych dialogów, niekończącego się chodzenia i biegania (patrz Legolas, Aragorn i Gimli oraz Drzewiec, Pippin i Merry w „Dwóch Wieżach”), ani stękania i patrzenia sobie w oczy do znudzenia (Frodo i Sam przez całą Trylogię). Za to to, co było, to historyczne momenty Śródziemia, ważne dla akcji, które DZIAŁY SIĘ na naszych oczach, zamiast być opowiadane jako legendy. Co wierniejsi fani literatury Tolkiena zarzucają Jacksonowi niespójność w tej dziedzinie, ale dzięki temu akcja jest wartka. Jeśli chodzi o krasnoludy, w filmie dostały one odrębne charaktery. Jestem po tysiąckroć wdzięczna za to, że Thorin jako król krasnoludów stał się bardziej poważny, naznaczony heroicznym cierpieniem i dumą i nie uczestniczył w humorystycznych momentach, tak jak miało to miejsce w książce.

Co do Bilbo… Bilbo to Martin Freeman, a Martin Freeman zawsze był hobbitem. Było to widać już w brytyjskim The Office, chwilami w Love Actually, a jako Dr Watson przeszedł samego siebie. Dr Watson ma bowiem bardzo podobny charakter do hobbita. Widać, że Freeman czuję się w tej roli jak ryba w wodzie.

Jedyną sceną, która absolutnie nie przypadła mi do gustu to królestwo goblinów pod Górami Mglistymi… gobliny jeszcze przeszły, ale… to ich królestwo zawieszone na paru linach, na ledwo zbitych deskach, które parę krasnoludów może rozwalić w drobny mak? I, przepraszam bardzo, ale co do cholery ma znaczyć ten Król Goblinów??? Wyglądał jak chodząca zaraza na którą coś zwymiotowało i do tego miał dziwne poczucie humoru, zupełnie niepotrzebne. Zajmował o wiele za dużo czasu w stosunku do jego roli w książce. W filmie było wystarczająco dużo trolli, orków i innego paskudztwa. Gdybyśmy jeszcze mieli większy kontakt z elfami, na przykład gdyby w filmie mielibyśmy mieć jeszcze do czynienia z  Thranduilem i jego świtą, to pomyślałabym, że zabieg wypchnięcia na pierwszy plan króla goblinów byłby po to, by zbilansować piękno elfów. Ale nie. Był bo był. Bo ktoś lubi „gore”.

Film zakończył się idealnym, klasycznym nawiązaniem do dalszej części przygody (rozmowa między krasnoludami i Bilbo a rozmowa między Gandalfem i Aragornem pod koniec „Dwóch Wież”). Co mnie ucieszyło, to że choć wiadomo, że ostatecznym przeciwnikiem jest smok Smaug, to nie mieliśmy okazji go zobaczyć w całej okazałości, a jedynie końcówkę jego ogona i złowrogie oko. Taki teaser pod koniec filmu to obietnica czegoś naprawdę wspaniałego.

Dodaj komentarz